FROM VIENNA WITH LOVE

Wiedeń to dla mnie magiczne miasto, do którego bardzo lubię wracać. Za każdym razem jestem zachwycona, zdumiona i uśmiechnięta. Moja podróż zaczęła się od wyjazdu do Ołomuńca. Pierwszy raz miałam przygodę z czeskimi pociągami. 20 minut opóźnienia to żaden problem. Z 20 zrobiło się 40, a później 60... W końcu mój pociąg został odwołany. Dowiedziałam się o tym przypadkiem po tym jak swoim łamanym czeskim zapytałam panią w kasie, czy w ogóle są jakieś szanse na dojazd. Odczekałam swoje, wsiadłam w inny pociąg i znowu musiałam czekać na kolejny opóźniony. Udało mi się jednak cało i w miarę spokojnie dotrzeć na miejsce.
W piątek pełna optymizmu ruszyłam do Wiednia z moim łotewskim przyjacielem. Na miejscu byliśmy około 12:00. Najpierw trzeba było rozmienić pieniądze, później kupić bilety na metro i ruszyć w drogę. Okazało się, że wybrałam złą opcję biletów i o mało co nie skończyło się jazdą na gapę.
Po jakimś czasie i z opakowaniem słodyczy, których nie potrzebowałam byliśmy już w centrum. Och! Co to były za widoki :)

Katedra św. Szczepana

Pierwszego dnia obeszliśmy cały tak zwany Ring. Niezmiennie moje wielkie emocje budził ratusz, który wygląda jak pałac, muzea oraz ogrody. Zatrzymaliśmy się na dłużej przy Albertinie i patrzyliśmy jak miasto żyje swoim życiem.



Wieczorem przyszedł czas na spotkanie z moim niezastąpionym przyjacielem fryzjerem Kevinem, który gościł nas w Wiedniu. Praktycznie od razu złapał za nożyczki i wziął się do pracy. A było jej sporo, bo moje włosy wymagały ekstra podejścia ;) Tak oto przeszłam małą metamorfozę.




Kolejny dzień to wizyta w pałacu Schönbrunn. Najpierw chodziliśmy po ogrodach, później poszliśmy na Glorietę by podziwiać panoramę miasta.



Wieczorem pojechaliśmy na Prater (wesołe miasteczko). Moje podejście było trochę sceptyczne, ale dałam się przekonać do wypróbowania kilku atrakcji. Pierwszy był dom strachów w klimacie zombie. Jakoś przeżyłam. Później przyszedł czas na diabelski młyn. Między atakami krzyku i paniki udało mi się skupić przez chwilę i zachwycić pięknym widokiem. Później nie było już tak wesoło. Po jednej karuzeli prawie "odleciałam". Nie mogłam mówić przez kilkanaście minut i cała się trzęsłam... No i poszłam na jeszcze jedną :D Reakcja była podobna, ale mimo wszystko bawiłam się świetnie.

Ostatni dzień to podróż do Nachoda. Obyło się bez większych przygód, ale za to zmęczenie zrobiło swoje. Tak czy siak chcę jeszcze wrócić do Wiednia. Tradycyjnie zjadłam czekoladowe ciasto, wypiłam cappuccino. Jednym z piękniejszych momentów była możliwość dopingowania biegaczy podczas Wings for Life. Niesamowity widok, świetni ludzie!

Na tym koniec mojej trzeciej wiedeńskiej podróży. Dziękuję bardzo moim niezastąpionym towarzyszom za świetne towarzystwo i wsparcie po karuzelach ;)

Komentarze